Rozmowa ze Stanisławem Drozdem – kierownikiem Gminnego Muzeum Kultury Duchowej i Materialnej Bojków w Myczkowie
Kiedy postanowił Pan założyć Muzeum Bojków?
Chciałbym uniknąć kultu jednostki, więc nie mogę powiedzieć, że to tylko ja. Zbieractwo było dla mnie formą nauki i od małego to robiłem, natomiast Muzeum, owszem, było moją inicjatywą, ale to dzięki ówczesnej Radzie Gminy, ówczesnemu Wójtowi Zbigniewowi Sawińskiemu i Urzędowi Marszałkowskiemu, udało się. Wcześniej przez lata nagabywałem Wójta, że mam cenne zbiory i szkoda aby one przepadły. Miałem świadomość, że gdy odejdę, wszystko co zebrałem sam, a także z moimi uczniami, ich rodzicami i dziadkami, że to wszystko przepadnie. Zbiory to wkład wielu ludzi. Dzieci były pod tym względem bardzo użyteczne, bo mówiły w domu, że coś takiego ma powstać rodzice i dziadkowie wyciągali z lamusa rzeczy zachowane z dawnych lat i swoim pociechom dawali szczęśliwi, że nie pójdą w zapomnienie. No i w roku 2011 przyznano nam lokal na Muzeum. Powstało w siedzibie dawnej Rady Narodowej. W roku 2011 trwały prace remontowo-adaptacyjne. W roku 2012 przystąpiłem do tworzenia pierwszej ekspozycji, i już w tymże roku nasze muzeum zaczęli odwiedzać mieszkańcy gminy Solina i turyści. Oficjalne otwarcie nastąpiło w maju 2013 roku. Kolejną cegiełkę dołożyli w 2018 roku obecny Wójt Adam Piątkowski i Rada Gminy, adaptując poddasze na Regionalne Centrum Kultury. Gdy pracowałem w szkolnym systemie oceniania była możliwość uzyskania dodatkowych punktów za zainteresowanie i to też znacznie przyczyniło się do poszerzenia zbiorów.
Pan był nauczycielem?
Tak i gdy tylko wyszła ustawa, że po 20 latach przy tablicy, a w sumie po 30 latach pracy można było przejść na emeryturę, to szybciutko ze szkolnictwa uciekłem, bo dzisiaj bym tam nie wytrzymał.
Co było głównym czynnikiem, dzięki któremu udało się utworzyć Muzeum Bojków?
O zasługach władz gminy już mówiłem, ale bez pieniędzy by się nie udało. A te otrzymaliśmy z Urzędu Marszałkowskiego. Dzięki nim mogliśmy adaptować siedzibę dawnej Rady Gminy na potrzeby Muzeum. Ten obiekt nie był aż tak bardzo stary. Został wybudowany po zalaniu terenów pod zbiornik soliński. Gminę utworzono wtedy właśnie w Myczkowie i potrzebna była dla niej siedziba. Tak powstał ten obiekt. Gdy go remontowaliśmy dla potrzeb Muzeum, znaleźliśmy w załomie muru zakorkowaną butelkę po winie z kartką w środku. Spisane były na niej nazwiska wszystkich, którzy budynek wznosili, a na końcu była inskrypcja, która mi się bardzo spodobała. Brzmi: „I wszyscy lubili ten napój bo byli moczymordy”. Ten „zabytek” przechowuję z pietyzmem w naszych zbiorach.
Do zbierania zabytków i pamiątek po- wiązanych z Bojkami skłonił Pana nauczycielski charakter czy pochodzenie?
Jedno i drugie.
Bo Pan jest Bojkiem?
Tak, jestem Polakiem, ale i Bojkiem. Pasja do tego, co stare, wzięła się z mojego pochodzenia. Jestem stąd od pokoleń. Wychowałem się w rodzinie mieszanej, jak się wtedy mówiło polsko-ruskiej. Znałem ten temat od podszewki. W rodzinie byli tacy, którzy walczyli w UPA, byli tacy, którzy po wojnie zginęli w obozie w Jaworznie, tacy którzy po napaści Niemców w 1939 roku pomagali kapitanowi Czesławowi Wawroszowi, twórcy szlaku przerzutowego na Węgry oraz tacy co oddali swoje życie za Polskę we wrześniu 1939 r. i byli Rusinami. Kapitan został zamordowany na tymże szlaku na górze Gruszce… Byli też tacy, którzy przechowywali konie i pomagali kawalerzystom i ułanom z Wielkopolski, którzy się tu przebijali pod koniec września na Węgry. I tu właśnie, pod dowództwem pułkownika Ludwika Szweicera odbyli ostatnią szarżę. W tych klimatach się wychowywałem. Potem moja edukacja historyczna dotycząca miejsca rodzinnego była rozszerzana przez ludzi, których spotykałem, a którzy też wywodzili się z mojej ziemi ojczystej. I po każdym takim spotkaniu i rozmowie coraz bardziej utwierdzałem się, że te opowieści trzeba zachować, bo one są historią tych stron, a tę historię chciano w ciągu kilkudziesięciu lat Polski zwanej „ludową” unicestwić. Jej uzupełnieniem musiały być zabytki materialne, których poszukiwaniu zabrałem się z pasją.
Polańczyk – olejarnia u Tymka, lata 30. XX w.
Pańską rodzinę dotknęły represje związane z akcją „Wisła”?
Wysiedlona została cała moja rodzina, z tym że z najbliższej tylko babcia i jej synowie z rodzinami. Dziadek zmarł tutaj, na swojej ziemi, jeszcze przed represjami, w 1944 r. Udało się natomiast uniknąć wysiedlenia memu ojcu. Miał wtedy 16 lat. Siedział już na wozie z innymi członkami naszej rodziny, ale podeszli do wozu jego koledzy i powiedzieli: „Ty nie pojedziesz, zostajesz z nami”. I oficer, który pilnował tam porządku, zezwolił na to.
Kim byli ci koledzy?
Byli rzymokatolikami, czyli wtedy klasyfikowali się jako Polacy.
Gdzie Pan się urodził?
W tak zwanym wankirzu czyli alkierzu, w ponad 100-letnim domu rodzinnym tu w Myczkowie. Odbierała mnie akuszerka z Wołkowyi.
W którym roku?
W 1959 roku. Wcześniej, w 1956 roku, mój ojciec sprowadził z okolic Lidzbarka Warmińskiego, dokąd zostali wysiedleni, swoich braci z rodzinami oraz mamę, czyli moją babcię. Swoją przyszłą żonę, a moją mamę znalazł tutaj, w rodzinie Rafalskich „ze dworu”, a tak naprawdę to wybrał go dziadek czyli ojciec mojej mamy, ponieważ był bardzo pracowity i co bardzo ważne – grał na skrzypcach.
Gdzie zamieszkali?
Tu w Myczkowie, w swoim domu.
Nie został spalony?
Ostał się. Warunkiem powrotu było zachowane miejsce rodzinne, tak zwany plac, czyli dom i ziemia. Jeśli dom się nie zachował, nie było możliwości powrotu. Wrócili więc, podzielili się gospodarstwem, bracia poszli na gospodarki swoich żon. Z tym powrotem wcale nie było łatwo, ponieważ nasz dom zajęła rodzina z Myczkowa. Ojciec mieszkał u nich kątem, jako lokator. Gospodyni była osobą bardzo życzliwą i tato do końca życia bardzo dobrze ją wspominał. Dom był murowany, bo zbudowano go za pieniądze zarobione w Ameryce przez mojego dziadka, Jerzego Drozda. Potem ci którzy zajęli nasz dom, wrócili na swoją gospodarkę i tato był już „na swoim”.
Pański ojciec był, jak Pan mówi – „rzymokatolikiem”?
Nie. Został ochrzczony w cerkwi, podobnie jak jego trzy siostry, które wyszły za mąż za rzymokatolików.
Według niektórych opracowań Myczków to już nie jest teren czysto bojkowski. Co Pan rozumie przez słowa „teren czysto bojkowski”? Czy tu występowało jakieś pojęcie czystości rasowej?
Mam na myśli nie czystość rasową lecz granice Bojkowszczyzny.
Na południe od Leska jesteśmy na terenach jak najbardziej bojkowskich. Natomiast to, co Pan powiedział, wywodzi się w zależności od tego, na jaką mapę pan popatrzy i kto tę mapę robił. Bo jeśli ktoś związany z Łemkami to ich imperializm sięgał o wiele, wiele dalej. Mówiąc „imperializm” oczywiście żartuję…
Zgodnie z wiedzą Bukowiec to typowa wieś bojkowska, Solina, Myczków, Polańczyk leżały moim zdaniem na terenach przejściowych, między Bojkami a Łemkami. Ale my znajdujemy się na Bojkowszczyźnie. Proszę popatrzeć na mapę, którą opracował B. Paśnicki w 1935 roku, czy przeanalizować to co później robił Roman Reinfuss. Niedawno ukazała się też bardzo ciekawa mapa opracowana przez Huberta Ossadnika ze współpracownikami z Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku. Te granice Bojkowszczyzny trudno uchwycić. Klasyfikacja etniczna była na tych terenach prowadzona według wyznania – unici czyli grekokatolicy i rzymokatolicy. Poza tym w latach 30. ubiegłego wieku powstała organizacja o nazwie Związek Szlachty Zagrodowej, mająca na celu zwiększyć liczbę populacji polskiej na tym terenie. Zapisywali się do niej i rzymo– i grekokatolicy. Nie dlatego, że jedną z form przyciągnięcia było to, że członkowie otrzymywali prezenty – zeszyt czy ołówek, a nawet buty. Trzeba przyznać również, że dzięki tej nie wzrosła, ponieważ nie tylko chodziło o politykę, ale również o codzienne życie dawnych mieszkańców. Bieszczady zamieszkiwało dużo zubożałych rodzin szlacheckich, które stanowiły trzon wszelkich działań związanych z szerzeniem patriotyzmu i walki o Polskę. Takie postępowanie było świadomą polityką władz II Rzeczypospolitej, która akcesjami rdzennej ludności chciała w dokumentach udowodnić polskość tych ziem. Związek Szlachty Zagrodowej był odpowiedzią na dynamiczną działalność ukraińskich nacjonalistów, którzy chcieli na swoją stronę przeciągnąć Bojków i Łemków.
Wola Matiaszowa – zaprzęg i właściciel z rodziny Lipków (jarzmo w zbiorach muzeum), fot. R. Reinfuss
Dużo zabytków udało się Panu zebrać do Muzeum?
Jak na tak niedużą placówkę jak nasza, to myślę że tak. Zbieractwo jest chorobą, której trudno się pozbyć. Jeśli chodzi o udokumentowane zabytki, czyli z kartą i z opisem, to mamy 2375 eksponatów. Depozytów jest ponad 300 i jest jeszcze sporo rzeczy w magazynie, które trzeba zabezpieczyć i opisać.
Wysiedleni Bojkowie wracali później w rodzinne strony?
Nie mieli do czego wracać. Warunkiem powrotu, jak już mówiłem, było miejsce, a ponieważ większość domów spaliło wojsko albo UPA, żeby wojsko nie miało gdzie przebywać, to z ludnych jeszcze do niedawna wsi pozostały tylko pogorzeliska. Tak że powrót był naprawdę był bardzo trudny, a w zdecydowanej większości niemożliwy. Tylko jednostki i to ludzie bardzo uparci, zdesperowani wracali wbrew obowiązującemu wtedy prawu. Większość z tych, którzy próbowali, wracali tam, gdzie ich wywieziono. U nas się mówi, że „na zachód”, ale ten „zachód” dotyczy ziem od Dolnego Śląsk aż po Mazury. Tam warunki domowe były bardzo trudne. Wywieziono ich dwa lata po wojnie. Z opowieści mojej babki i stryjka wynika, że znaleźli się na poniemieckich ziemiach do cna rozszabrowanych. Poza pustymi ścianami z reguły w tych domach nie było już nic. Jedyne co dostawali, to ziemię do gospodarowania.
Dzieci wysiedlonych nie wracały?
Trudno mi powiedzieć, ponieważ nie mam aż tak szerokiej wiedzy, ale raczej były to przypadki bardzo nieliczne. Im już odcięto korzenie. Teraz przyjeżdżają, ale to są potomkowie wysiedlonych w trzecim pokoleniu. Przyjeżdżają z ciekawości. Bojko był synonimem ciemnoty, zacofania, niesamowicie rozbudowanej wiary w czary, w magię, nie mówiąc o tym, że ani pisać, ani czytać nie umieli. I słynęli z upartego charakteru. Ale ten charakter pozwalał im na tych nieurodzajnych tutaj ziemiach przeżyć przez ponad 500 lat aż do roku 1947. Ich potomkowie, którzy przyjeżdżają tu z ciekawości, są w dużej mierze wykształceni, mają dobrą pracę, dobrze prosperujące firmy, bywają w świecie. Świat sprzed ponad 75 lat jest dla ich „antyczny”.
Szukają śladów swoich przodków?
Tak. Ale na ich odnalezienie w większości przypadków jest już za późno. Podoba im się tu, ale dzisiejsza rzeczywistość dawnej Bojkowszczyzny to już inny świat. Nie ma już zagubionych w górach osad z kurnymi chatami, bezdroży, braku jakiejkolwiek łączności ze światem, do którego wtedy wędrowało się na piechotę. Wkroczyła nowoczesność i wszystkie zdobycze cywilizacyjne które są także w innych częściach kraju. To zupełnie inny świat od tego, którego odpryski można poznać w naszym muzeum.
Szukają swojej ziemi?
Szukają i czasem znajdują, ale to nie znaczy, że ją odzyskują. Gospodarstwa ich dziadków dawno zostały zniszczone, ziemia rozparcelowana albo przejęta przez państwo, a kwestie prawne są dziś bardzo trudne do przeprowadzenia.
Gdy się wędruje po Bieszczadach poza szlakami turystycznymi, jeszcze dziś można rozpoznać, gdzie były dawne wsie, chociażby po drzewach owocowych albo po niezupełnie jeszcze zniszczonych kamiennych posadowieniach domów. To dobitne dowody, że ktoś tam mieszkał. Jeśli któryś z potomków odnajdzie taki ślad po swoich przodkach, to nie ma prawa ziemi dziadków odzyskać? Nie ma do tego prawa?
Nie ma, absolutnie. To wszystko jest już własnością państwa. W większości Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Są oczywiście wsie, które się ostały z pożogi, a rdzennych mieszkańców wysiedlono. Domy i ziemie w tych wsiach posprzedawano niegdyś prywatnym osobom, które nie miały bojkowskich korzeni. Teraz powycinali na tych polach drzewa, dzielą je na działki pod budowę i sprzedają. Chętnych na osiedlenie się w „bieszczadzkiej dziczy” jest ciągle sporo.
Dużo się mówi się o sferze duchowości Bojków. Sam Pan powiedział o bardzo rozbudowanej wierze w magię, zabobony,..
Swoim postrzeganiem świata i metafizyczną sferą swojego życia Bojkowie bardzo przypominają amerykańskich Indian Navaho. Jedni i drudzy żyli z przyrodą i żyli z przyrody. Rozumieli ją jako miejsce występowania i ścierania się zjawisk metafizycznych. Ale Bojkowie byli też bardzo religijni, mieli obrazy świętych w domach, lubili chodzić do cerkwi, bo przecież w każdej wsi była cerkiew, a szczególnie cenili sobie odpusty, na które udawali się dość daleko, na tereny obecnej Słowacji, Węgier i dzisiejszej Ukrainy.
Rybne – gospodarz Ciemięga w stroju bojkowskim na koniu
Ale wychodząc z cerkwi wkraczali w świat swoich duchów i czarów takich samych jakie widzieli ich przodkowie?
No tak.
Z czego brała się ta pozacerkiewna metafizyka? Z czego to się wywodziło? Z bezpośredniego kontaktu z przyrodą?
Tak. Przecież byli uzależnieni od przyrody, więc w jakiś sposób starali się ją pozyskać, zabezpieczyć sobie pewne rzeczy. Ta wiedza była przekazywana z pokolenia na pokolenie. Jeśli ktoś jest w ich wierzeniach zorientowany, to nawet dzisiaj dostrzeże owych wierzeń elementy. Pięknie opisał je Oskar Kolberg w swoich dziełach. Przenosimy teraz chatę, w której pod koniec XIX wieku Kolberg przebywał u swego znajomego i zajmował się opisywaniem zwyczajów i obyczajów ówczesnych mieszkańców z okolic Bóbrki, Soliny, Chrewtu, Bukowca.
Co wyróżnia duchowość i obyczaje Bojków?
Myślę, że wyróżnikiem jest niesamowicie rozbudowany świat wierzeń. Do każdej czynności były podporządkowane wierzenia. Czy to dotyczyło pieczenia chleba, urodzenia dziecka, czy wesela. Wierzenia i przesądy były bardzo mocne osadzone w mentalności Bojków, przechodziły z ojca na syna. Jeszcze niedawno, w latach dziewięćdziesiątych znajomy zapytał mnie: – Co to jest, że mój teść pod stół wigilijny włożył siekierę? Metal był otóż antidotum na zło. To mogła być siekiera, łańcuch, fragment pługa. Metal miał zapewnić pomyślność na następny rok.
W jednej z publikacji wyczytałem, że aby zmarły Bojko nie przerodził się w zaświatach w upiora, wsypywano mu do ust mak albo przebijano serce osinowym kołkiem, a w szczególnie drastycznych przypadkach nawet odcinano głowę i wsadzano między nogi. To są fakty?
Tak. Zmarły człowiek który chodził po śmierci po ludziach nazywał się Pir. Kolberg odnotował, że w jednej z wysłuchanych przez niego opowieści pojawił się Pir, który po śmierci zrobił swojej żonie dziecko. To oczywiście legenda, bo jeśli taka kobieta rzeczywiście urodziła dziecko sporo po śmierci męża, to raczej sąsiedzi się do tego przyczynili. Ale tego typu opowieści były wśród Bojków na porządku dziennym. Wróże też byli na co dzień obecni w ich życiu. Jak za-chorowało dziecko, to się nie szukało pomocy u lekarza, do którego zazwyczaj było bardzo daleko, szło się do wróża. Gdy krowie coś się stało, też szukano porady u wróża. On kładł karty, mówił, że stało się co się stało i co trzeba zrobić, żeby zło odeszło. Mówię to na podstawie relacji starych Bojków, które przez lata nagrywałem i spisywałem.
Ma Pan to wszystko spisane?
Jeszcze nie wszystko, ponieważ bardzo dużo tego jest. I Muzeum jest między innymi tym miejscem, w którym to wszystko się znajduje.
To są nagrania sprzed ilu lat?
Ponad trzydziestu.
Mówił Pan, że pańscy dziadkowie wrócili z okolic Lidzbarka Warmińskiego…
Mama była rzymokatoliczką. Związki małżeńskie rzymokatolika z grekokatolikiem były na porządku dziennym. Nikomu to nie przeszkadzało. Tu na Bojkowszczyźnie cerkiew stała niedaleko kościoła lub kaplicy rzymskokatolickiej. Najpierw była cerkiew, a potem pan, właściciel włości, stawiał kościół. Taka była rzeczywistość. Po wywiezieniu dużej części mieszkańców po akcji „Wisła”, w cerkwi w Myczkowie zrobiono magazyn. W latach 70. mieszkańcy Myczkowa wyrzucili władzę ludową z tym magazynem, wnieśli przenajświętszy sakrament, co doprowadziło do utworzenia własnej parafi.
Ale rzymskokatolickiej?
Tak, ale obiekt czyli cerkiew został zachowany.
Pan jest rzymokatolikiem czy grekokatolikiem?
Zostałem ochrzczony w kościele, a więc jestem rzymokatolikiem, ale mój ojciec w cerkwi, co mu nie przeszkadzało chodzić do kościoła. Tym bardziej że zaraz po wojnie Kościół greckokatolicki został zdelegalizowany, a najbliższa cerkiew, prawosławna była w Sanoku. Komu by się chciało tak daleko jeździć.
Babcia dzieliła się z Panem jakimiś opowieściami o duchach, czarach, opowieściach nie z tego świata?
A na podstawie czego bym to wszystko Panu opowiadał? Od babć, jednej i drugiej, się zaczynało. Miałem proszę Pana też to szczęście, że pasłem krowy razem z uczestnikami jeszcze I wojny światowej. Z Bojkami, którzy byli i w Twierdzy Przemyśl, i w Pawii we Włoszech. Moja wiedza jest naprawdę oparta o relacje jeszcze niewynarodowionych Bojków, którzy nie odwrócili się od swoich duchów i wierzeń.
Wyobraźnia dziecka jest bardzo wrażliwa i rozbudowana. Gdy jako dziecko wracał Pan czasem w ciemnościach do domu, to na dźwięk jakichś szelestów nie odwracał się Pan z lękiem czy jakiś duch za Panem nie podąża i nie wy- powiadał pan jakichś zaklęć?
Bywało i tak, ale z czasem człowiek się hartował i przyzwyczajał. Chociaż… Czasem jeszcze przechodzą mi ciarki po grzbiecie, szczególnie, gdy przechodzę obok miejsc, o których mi opowiadano, że coś tam wokół nich się działo i być może jeszcze …